poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Last days of summer

Dzisiaj jest poniedziałek, więc teorytycznie dzisiaj zaczyna się szkoła, ale idą do niej tylko freshmani, żeby poznać szkołę itd. Za parę dni zdam relację, jak udaje mi się (lub nie) poruszać po niej. Teraz opis weekendu:

Piątek: O 13:30 przyjechała po mnie mama Jaspera z Manuelem (Niemcy) i pojechaliśmy na nasze orientation, które miało trwać dokładnie 24h. Uczestniczyło w nim 8 wymieńców z Kolorado: Manuel, Jasper i Johann (Niemcy), Ja, Marta i Natasza (Polska), Lovise (Norwegia) i Rakeb (Etiopia). Miała być jeszcze jedna Niemka, ale nie mogła przyjechać. Wszyscy byliśmy z Colorado Springs oprócz Rakeb i Johanna (Denver). Trochę dziwna była ta kumulacja Niemców i Polek, nie mogliśmy gadać po niemiecku ani polsku, żeby reszta nie czuła się źle.
Generalnie orientation było czasem na to, żeby obgadać wszystkie aspekty wymiany jeszcze raz, jak sobie radzić podczas problemów itd. Połaziliśmy po górach, zjedliśmy kolację w Chipotle (meksykańskim fast-foodzie, który podobno jest najzdrowszym fast-foodem, bo jedzienie nie jest tam mrożone i można zjeść dużo warzyw. Spać poszliśmy prawie o północy, bo nasi reps maglowali nas z całej wiedzy o wymianie.





Sobota: Od rana kontynuowaliśmy dyskusję z poprzedniego dnia, zjedliśmy lunch i znowu w góry.
O 14 ewakuowaliśmy się z centrum konferencyjnego, w którym cały czas byliśmy. Po część z nas przyjechali rodzice lub rodzeństwo. Ja zabrałam się do Denver z Johannem i Rakeb oraz
Cindy, ich repem. O 17 Cindy dowiozła mnie pod dom Rachel, mojej przyjaciółki, którą poznałam na English campie w lipcu. Spędziliśmy cudowny wieczór z jej rodziną, jedząc meksykańskie jedzenie (a jakże) i smores wieczorem, jak już było ciemno. Smores są, jak dla mnie, kwintesencją Ameryki: supersłodkie, superplastikowe, superniezdrowe i pysznee... Zjadłam tylko (i aż!) jednego.


Niedziela: Rano pojechaliśmy do kościoła i na ten moment czekałam od dawna, bo mogłam zobaczyć wszystkich cudownych ludzi, z którymi organizowaliśmy obóz w Polsce. Byliśmy na spotkaniu w ich kościele, na którym tańczyliśmy taniec obozowy, pokazywaliśmy zdjęcia i opowiadaliśmy o całym tym wydarzeniu. Byłam z siebie dumna, bo dorwałam się do mikrofonu i wtrąciłam swoje trzy grosze wzbudzając falę radości, że mają nawet jednego Polaka z obozu. Potem poszliśmy na nabożeństwo i musiałam się z nimi wszystkimi żegnać, co było do dupy. Ale obiecaliśmy sobie, że jeszcze się spotkamy.
Po kościele wróciliśmy do Rachel, gdzie zjedliśmy na obiad pyszną zapiekankę (chyba najlepszą rzecz, którą tu jadłam) i R razem ze swoim tatą mnie odwieźli do domu.
Są naprawdę wspaniali, mówili, że mogę wracać do nich, ile tylko chcę. Jak do tej pory to był przejaw największej gościnności wobec mnie.


Po powrocie gadałam z Timary (h-sis) o jej planach zrobienia sobie dredów i o różnych szalonych rzeczach, które można robić ze swoim wizerunkiem. Ponieważ zadeklarowałam gorącą chęć robienia szalonych rzeczy w dużej ilości Timary powiedziała, że jak się zrobi ciemno pojedziemy na ice blocking. Jeszcze wtedy nie wiedziałam w co się pakuję hehe
Za jakiś czas przyszła Kaylie i jak zwykle malowała moje paznokcie, potem też Luke ze swoją dziewczyną. W końcu zapakowaliśmy się do auta, pojechaliśmy do maca na lody i do sklepu po... bryły lodu po 2$ za sztykę. Następnie udaliśmy się na wzgórze, z którego był piękny widok na boisko do baseballa oświetlone nocą i... równie piękny na facetów, którzy akurat grali.
 


Więc ice blocking polega na rozpakowaniu lodu, wsadzenia go sobie pod tyłek i jazdy na nim z górki po trawie. Tak, wiem jak to brzmi. Ale tutaj to jest podobno bardzo popularny sposób na have fun.
Kaylie (ta od paznokci) nagrała filmik, jak zjeżdżam. Enjoy!

 

Potem siedziałyśmy z dziewczynami (Luke się zmył) z dziewczynami na placu zabaw i w parku i urobiliśmy różne głupoty, które aż żal opisywać, ale było śmiesznie. W końcu wróciliśmy do domku.



Dzisiaj natomiast mam ostatni dzień wolny, który spędzam na gadaniu na skypie, debiutanckim oglądaniu plotkary (dzięki Kaszydło!), bo ileż można patrzeć, jak krewni i znajomi Timary robię jej dredy. Na obiad znowu były pierogi, zrobiłam je w bardzo hurtowej ilości.
Miłą niespodzianką był natomiast tekst siostry:

 - Natalia, wiesz jak się nazywa pyszne jedzenie?
 - Nie.
 - Pierogi!

Po czym ugotowała dla nas wszystkich zamrożone wcześniej pierożki ruskie :D Były trochę twarde, bo była zbyt niecierpliwa, żeby czekać, aż się ugotują.

Tutaj Timary ze świeżymi dredami:


Następny post o szkole. Do "napisanie"!


2 komentarze:

  1. Bardzo fajny wpis, szczególnie niedziela :D Amerykanie mają fajne pomysły na zabawę ;) Chętnie przejechałabym się na tym lodzie ;) Nie bałaś się??
    Dready też genialne ;3 Ogółem całkiem niezła rodzina Ci się trafiła ;) Powodzenia w szkole i czekam na kolejną notkę ;d

    OdpowiedzUsuń
  2. Widzę że jest bardzo fajnie i pozytywnie! Oby tak dalej, czekam na następne wpisy! <3
    Zapraszam:*
    http://im-living-my-american-dream.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń