środa, 28 sierpnia 2013

School Part 2

Napisałam, że part 2 będzie za miesiąc lub w podobnym czasie, a tymczasem zabieram się za nią dzisiaj. To dlatego, że moje szkolne zajęcia się zmieniły i... chyba warto o tym wspomnieć.

Zaczęło się od tego, że po pierwszym tygodniu szkoły doszłam do wniosku, że nie mogę mieć takiego planu, jaki został mi wciśnięty. Podczas wybierania go nie wiedziałam, że mam naprawdę szeroki wybór przedmiotów, a kobitka z counsoling dała mi wszystko dość wysoko (argumentując, że exchange studenci się nudzą na normalnych lekcjach). Tak więc dostałam matmę dla college, biologię dla college, historią dla college i angielski dla college. Do tego chemię, francuski, fotografię i GSH.
Byłoby to nawet spoko, gdyby nie to, że po lekcjach mam 1,5 lub 2 godziny gimnastyki, więc czas wolny spędzałabym tylko na sporcie lub kując, a to taki średni plan na wymianę jak dla mnie.

W poniedziałek poszła do biura i wyłożyłam swoje życzenie. Tak więc mój nowy plan wygląda tak:

Gold days:
 
Comp&Lit 4
Anatomy&Physiology (Human)
LUNCH <3
Algebra Business Calculus
Guided Study Hall
 
Blue days:
 
Chemistry
French 2
US History/Geography
LUNCH <3
American Sign Language
 
 
Nowy plan jest lżejszy i bardziej interesujący jak dla mnie. W sumie to jedyny przedmiot, który jest trudny to anatomia.
 
Jeśli chodzi o gimnastykę, to jest super, zawsze wychodzę wymęczona i zadowolona. Dodatkowo 3 razy w tygodniu na koniec zajęć przychodzi córka Rose (trenerki) i robi z nami trening cardio, po którym po prostu umieram... Ale to dobrze, dzięki temu mogę jeść tyle masła orzechowego, ile chcę, a sylwetka i tak mi się poprawi <3
 
W sumie, to nie ma nic więcej do napisania. Niedługo napiszę jeszcze o szkole w ramach wrażeń estetycznych, czy jak to nazwać, w każdym razie jacy są ludzie itd. Tymczasem uciekam, bo muszę ogarnąć lekcje na jutro. Bye bye!



sobota, 24 sierpnia 2013

School part 1

Tradycja wymianowa nakazuje napisać post o szkole, najlepiej pierwszego dnia po pojawieniu się tam. Ja nie chciałam pisać, bo tak naprawdę żeby wyrobić sobie opinię, trzeba troszkę czasu.
Poza tym uznałam, że najpierw poczekam na koniec pierwszego tygodnia szkoły, chociaż dalej nie wydaje mi się, aby to był dobry czas na jakiekolwiek podsumowanie, więc umówmy się, że posty o szkole będą dwa. Jak głosi tytuł, ten będzie pierwszy.

Dzisiaj jest sobota, we wtorek było rozpoczęcie roku dla wszystkich klas. Więc zebrali się wszyscy uczniowie czyli około 1600 w hali sportowej i usiedli. Siedzieliśmy klasami: freshmani z freshmanami itd., ja z seniorami. Amerykańskie rozpoczęcie roku różniło się od polskiego tym, że (to co, najbardziej rzucało się w oczy) nikogo nie obowiązywał strój galowy. Wręcz przeciwnie wszyscy starali się być jak najbardziej kolorowi, bo to przecież pierwszy dzień szkoły i trzeba zwrócić na siebie uwagę. Poza tym było bardzo amerykańsko, dużo krzyków, skandowania itd. Odśpiewaliśmy hymn USA, wszyscy stali i trzymali łapę na sercu, ciekawe było to, że na końcu sali grała... prawdziwa orkiestra. Taka naprawdę duża. Odśpiewaliśmy też hymn naszej szkoły, podczas którego wszyscy się autentycznie darli i amerykańskość sięgnęła zenitu ;)

Nie trwało to wszystko długo, rozeszliśmy się do klas. Normalnie w Rampart jest podział na tzn. Blue days i Gold days. Czyli powiedzmy w poniedziałek, środę i piątek jednego tygodnia są blue, wtorek i czwartek gold, następny tydzień na odwrót, więc dni się przeplatają. Lekcje trwają: pierwsza 101min, druga 85, trzecia tak samo, czwarta 87min. Przerwy to 6 lub 7 minut. To jest naprawdę dziwne rozwiązanie. I lekcje potrafią się kończyć o zaskakujących porach, np.: 13:01 albo 11:11.
Więc wracając do tego pierwszego dnia: wtedy mieliśmy wszystkich osiem lekcji, Blue1, potem Gold1, Blue2 itd. Więc można było poznać każdego nauczyciela.

To może teraz krótki opis moich przedmiotów:


Biologia - coś, na czym będę musiała się najbardziej skupić. Jest na poziomie college i to widać. Materiał, który teraz przerabiamy robiłam w moim liceum, a że słownictwo biologiczne jest zbliżone, bo zaczerpnięte z łaciny, to łapię o czym rozmawiamy. Jedyne co, to że materiału jest kosmiczna ilość. Nie nadążam robić notatek. W sumie to jest trochę podobnie do mojej biologii w Polsce (POZDRO DLA LO7 WE WROCŁAWIU, lekcje biologii tam przeszyły już do legendy). Nauczycielka, pani Follet jest bardzo miła i żartuje po prostu non-stop. Nie ukrywam, że ten przedmiot na pewno będzie dla mnie trudny, ale spróbuję wytrwać.

Chemia - póki co robimy całkiem przyjemne rzeczy, które również kojarzę. Nauczycielka jest bardzo miła, kiedy nie zrozumiałam, że mamy przynieść podpisany regulamin pracowni, to powiedziała, że nie ma problemu, ona rozumie i że zawsze mogę do niej przyjść, jeśli czegoś nie rozumiem. Uff.
Oczywiście, podobnie jak na biologii dużo eksperymentów, a minęły dopiero dwie lekcje.


Algebra - tutaj mam pewne wątpliwości i możliwe, że zejdę o poziom niżej. Kiedy pierwszego dnia usiedliśmy w sali, nauczycielka mówi: bardzo lubię uczyć tę klasę i doceniam, że tu jesteście, bo to znaczy, że naprawdę zależy wam na matematyce. Algebra 1 jest obowiązkowa, algebra 2 jest wymagana, jeśli chcesz iść do college, a algebra 3 to jest wasz wybór kontynuowania matematyki.
Jak to usłyszałam, to trochę zbladłam, bo wprawdzie nigdy z matmą problemów nie miałam, ale też zawsze byłam na podstawie i matematyka nie jest moim życiowym powołaniem. Jak na razie nie rozumiem NIC, muszę usiąść i spróbować to ogarnąć. Ratunku!

Comp&Lit - czyli angielski. Facet jest bardzo w porządku, jak na razie robiliśmy fajne rzeczy, chociaż to jest poziom 4 czyli wysoki. Będzie dużo pisania.

Francuski - uczy go kobieta z Algierii, jej angielski jest zbliżony do mojego. Kiedy pierwszy raz przyszłam na tę lekcję, to myślałam, że zwariuję, uczenie się jednego obcego języka przez drugi to szaleństwo. Po 3 lekcji jest już łatwiej, chociaż dziwnie jest przerzucać się z akcentu na akcent. Poziom jest trochę niski, ale ponieważ inne przedmioty mam wysoko, to stwierdziłam, że tu będę się obijać <3

Guided Study Hall - nawet nie wiem, jak to napisać po polsku. Lekcje ambitnego nicnierobienia. Na pierwszej lekcji facet jasno powiedział, że podczas tych zajęć mamy siedzieć cicho i mamy wyglądać na ciężko pracujących. Powiedział też, że z tego przedmiotu łatwo jest zdać, równie łatwo nie zdać, bo wprawdzie robisz co chcesz, ale spóźnienia będą brane pod uwagę bardziej niż na innych przedmiotach. Poza tym nie wolno przeszkadzać innym itd.
Dla mnie jest to bardzo dobra opcja, bo będę tam odrabiać lekcje, żeby nie siedzieć z nimi do wieczora.

Historia - naprawdę nie wiem czemu, ale zostałam zapchana na najtrudniejszy poziom, po dwóch lekcjach zwiałam stamtąd na poziom niżej, bo na historii nigdy bardzo mi nie zależało, a tutaj chcę tylko trochę poznać amerykańską, jako że to ma być full american experience.
Na nowej historii też mnie czeka trochę pracy, ale przynajmniej rozumiem co się dzieje.

Fotografia - najbardziej niezrozumiały dla mnie przedmiot. I nie, nie dlatego, że nie rozumiem o czym mowa na lekcji. Facet jest EKSTREMALNIE nudny. Poziom nudy na tej lekcji sięgnął apogeum. Prowadzący jest starszym facetem, melancholijnym do nie wiem jakiej potęgi. Do tej pory nie robiliśmy dosłownie nic, poza słuchaniem wywodu gościa na temat np. jego umierającego ojca. Nie chcę mówić, że temat umierania ojca człowieka, którego widzę pierwszy raz w życiu jest mi obojętny, ale... no właśnie. Żeby było jasne, ojciec umarł już dawno temu, mimo to nauczyciel relacjonował nam jak patrzyli sobie w oczy po raz ostatni. Normalnie już dawno bym zmieniła tę klasę, ale jeszcze się łudzę, że może nauczę się fotografowania.


Większość przedmiotów mam wysoko i nawet wiem dlaczego. Nie była to moja ambicja, po prostu kiedy w biurze ustalaliśmy mój plan, to pani powiedziała mi, kiedy deklarowałam chęć chodzenia na takie a takie przedmioty, że exchange studenci się zwykle nudzą na amerykańskich lekcjach. Potwierdziły to siedzące obok hm i hs, które powiedziały, że Nathalie, dziewczyna z Austrii, która mieszkała u nich dwa lata temu była zawsze najlepsza w klasie. Ale halo, to chyba nie powód, żeby mnie dawać na najbardziej zaawansowaną chemię, biologię, matmę, angielski i historię.
Przy okazji: stereotyp, że Amerykanie to debile i się nie uczą, to tylko częściowo prawda. Po prostu bierzesz co chcesz: albo tylko gotowanie, muzykę i wf albo mój pakiet czyli wszystko jak na studiach <rzyg, rzyg>.

Rampart ma interesujący wybór sportów na każdą porę roku. Ja na jesień wzięłam sobie gimnastykę, ale pewnie na niej zostanę do końca roku, jeśli na pewno będzie to możliwe. Treningi są codziennie, 1,5 lub 2 godziny, na wielkiej hali wypełnionej po brzegi najlepszym sprzętem gimnastycznym, a laski, które tam trenują (w wieku od przedszkola do college) po prostu wymiatają. Jak tam weszłam, to przez 10min zbierałam szczękę z podłogi. Dołączyłam do szkolnej drużyny, która oczywiście umie 20 razy więcej ode mnie, chociaż gimnastyka całkiem obca mi nie jest.
Trenerem jest Rose, kobieta, która wygląda jak Jennifer Aniston, gdyby Aniston była czarna, miała wielkie pomarańczowe tipsy (u rąk i nóg), tatuaże i częściowo kolorowe włosy. Zapomniałam o czymś?... Ale z rysów twarzy bardzo przypomina mi Jennifer, ale może to złudzenie wywołane tym, że ostatnio oglądałam z nią film. W każdym razie babka jest świetna i poświęca mi sporo czasu na indywidualne trenowanie. Po dwóch dniach mam takie zakwasy, że ledwo się ruszam, ale bardzo mi się to podoba.


Tydzień był więc bardzo intensywny, dzisiaj mam dzień całkiem luźny, więc muszę posprzątać pokój, usiąść do lekcji (!!!) i wieczorem idziemy do kościoła. W niedzielę natomiast jesteśmy umówione z hs na pierwszy shopping, zobaczymy co z tego wyniknie

Myślę, że najrozsądniej byłoby zrobić drugie szkolne podsumowanie za jakiś miesiąc, kiedy wszystko przestanie być nowe i pewnie tak zrobię.

Trzymajcie się!
















poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Last days of summer

Dzisiaj jest poniedziałek, więc teorytycznie dzisiaj zaczyna się szkoła, ale idą do niej tylko freshmani, żeby poznać szkołę itd. Za parę dni zdam relację, jak udaje mi się (lub nie) poruszać po niej. Teraz opis weekendu:

Piątek: O 13:30 przyjechała po mnie mama Jaspera z Manuelem (Niemcy) i pojechaliśmy na nasze orientation, które miało trwać dokładnie 24h. Uczestniczyło w nim 8 wymieńców z Kolorado: Manuel, Jasper i Johann (Niemcy), Ja, Marta i Natasza (Polska), Lovise (Norwegia) i Rakeb (Etiopia). Miała być jeszcze jedna Niemka, ale nie mogła przyjechać. Wszyscy byliśmy z Colorado Springs oprócz Rakeb i Johanna (Denver). Trochę dziwna była ta kumulacja Niemców i Polek, nie mogliśmy gadać po niemiecku ani polsku, żeby reszta nie czuła się źle.
Generalnie orientation było czasem na to, żeby obgadać wszystkie aspekty wymiany jeszcze raz, jak sobie radzić podczas problemów itd. Połaziliśmy po górach, zjedliśmy kolację w Chipotle (meksykańskim fast-foodzie, który podobno jest najzdrowszym fast-foodem, bo jedzienie nie jest tam mrożone i można zjeść dużo warzyw. Spać poszliśmy prawie o północy, bo nasi reps maglowali nas z całej wiedzy o wymianie.





Sobota: Od rana kontynuowaliśmy dyskusję z poprzedniego dnia, zjedliśmy lunch i znowu w góry.
O 14 ewakuowaliśmy się z centrum konferencyjnego, w którym cały czas byliśmy. Po część z nas przyjechali rodzice lub rodzeństwo. Ja zabrałam się do Denver z Johannem i Rakeb oraz
Cindy, ich repem. O 17 Cindy dowiozła mnie pod dom Rachel, mojej przyjaciółki, którą poznałam na English campie w lipcu. Spędziliśmy cudowny wieczór z jej rodziną, jedząc meksykańskie jedzenie (a jakże) i smores wieczorem, jak już było ciemno. Smores są, jak dla mnie, kwintesencją Ameryki: supersłodkie, superplastikowe, superniezdrowe i pysznee... Zjadłam tylko (i aż!) jednego.


Niedziela: Rano pojechaliśmy do kościoła i na ten moment czekałam od dawna, bo mogłam zobaczyć wszystkich cudownych ludzi, z którymi organizowaliśmy obóz w Polsce. Byliśmy na spotkaniu w ich kościele, na którym tańczyliśmy taniec obozowy, pokazywaliśmy zdjęcia i opowiadaliśmy o całym tym wydarzeniu. Byłam z siebie dumna, bo dorwałam się do mikrofonu i wtrąciłam swoje trzy grosze wzbudzając falę radości, że mają nawet jednego Polaka z obozu. Potem poszliśmy na nabożeństwo i musiałam się z nimi wszystkimi żegnać, co było do dupy. Ale obiecaliśmy sobie, że jeszcze się spotkamy.
Po kościele wróciliśmy do Rachel, gdzie zjedliśmy na obiad pyszną zapiekankę (chyba najlepszą rzecz, którą tu jadłam) i R razem ze swoim tatą mnie odwieźli do domu.
Są naprawdę wspaniali, mówili, że mogę wracać do nich, ile tylko chcę. Jak do tej pory to był przejaw największej gościnności wobec mnie.


Po powrocie gadałam z Timary (h-sis) o jej planach zrobienia sobie dredów i o różnych szalonych rzeczach, które można robić ze swoim wizerunkiem. Ponieważ zadeklarowałam gorącą chęć robienia szalonych rzeczy w dużej ilości Timary powiedziała, że jak się zrobi ciemno pojedziemy na ice blocking. Jeszcze wtedy nie wiedziałam w co się pakuję hehe
Za jakiś czas przyszła Kaylie i jak zwykle malowała moje paznokcie, potem też Luke ze swoją dziewczyną. W końcu zapakowaliśmy się do auta, pojechaliśmy do maca na lody i do sklepu po... bryły lodu po 2$ za sztykę. Następnie udaliśmy się na wzgórze, z którego był piękny widok na boisko do baseballa oświetlone nocą i... równie piękny na facetów, którzy akurat grali.
 


Więc ice blocking polega na rozpakowaniu lodu, wsadzenia go sobie pod tyłek i jazdy na nim z górki po trawie. Tak, wiem jak to brzmi. Ale tutaj to jest podobno bardzo popularny sposób na have fun.
Kaylie (ta od paznokci) nagrała filmik, jak zjeżdżam. Enjoy!

 

Potem siedziałyśmy z dziewczynami (Luke się zmył) z dziewczynami na placu zabaw i w parku i urobiliśmy różne głupoty, które aż żal opisywać, ale było śmiesznie. W końcu wróciliśmy do domku.



Dzisiaj natomiast mam ostatni dzień wolny, który spędzam na gadaniu na skypie, debiutanckim oglądaniu plotkary (dzięki Kaszydło!), bo ileż można patrzeć, jak krewni i znajomi Timary robię jej dredy. Na obiad znowu były pierogi, zrobiłam je w bardzo hurtowej ilości.
Miłą niespodzianką był natomiast tekst siostry:

 - Natalia, wiesz jak się nazywa pyszne jedzenie?
 - Nie.
 - Pierogi!

Po czym ugotowała dla nas wszystkich zamrożone wcześniej pierożki ruskie :D Były trochę twarde, bo była zbyt niecierpliwa, żeby czekać, aż się ugotują.

Tutaj Timary ze świeżymi dredami:


Następny post o szkole. Do "napisanie"!


środa, 14 sierpnia 2013

Next days

Dzisiaj jest środa, którą spędziłam bardzo miło. Rano pojechaliśmy do Garden Of The Gods, takiego parku, gdzie chodzi się wybrukowanymi ścieżkami i podziwia widoki, które są naprawdę warte obejrzenia. Przyroda tutaj jest inna niż w Polsce, w parku pełno jest charakterystycznych, pomarańczowych skał, między którymi rosną drzewa, więc jest tam bardzo sympatycznie. Towarzyszyli mi h-sis i h-tato, z którymi dużo się wygłupialiśmy. W drodze powrotnej zajechaliśmy do czegoś w rodzaju europejskiego spożywczaka, bo wpadłam na ambitny pomysł zrobienie pieroxów. Sklep była mały, z takimże wyborem. Kupiłam tam ser i śmietanę.




 

Gdy wróciliśmy, to pojechaliśmy po raz trzeci do szkoły, gdzie ustaliłam z przemiłą kobitką mój plan
Oto i on:

  •    Chemistry
podobno jakiś lepszy poziom, ale tego na razie nie jestem w stanie stwierdzić;
  • French 2
francuski na którym nie uczą się podstaw, ale nie gadają całą lekcję w tym języku, więc idealnie;

  • Guided Study Hall
czytaliście kiedyś ,,Pamiętnik Księżniczki"? To jest coś w rodzaju ich rozwoju zainteresowań. Wolna lekcja, podczas której można odrabiać lekcje. Podobno jest to dobra opcja dla kogoś, kto po lekcjach ma jakieś sportowe treningi, bo później może już tylko umawiać się ze znajomymi, a nie ślęczeć nad książkami. Jak dla mnie bomba, zwłaszcza, że na pewno chcę uprawiać sport po lekcjach;

  • AP Biology
podobnie jak z chemią, podobno dobry poziom, bo zazwyczaj na tych niższych exchange studenci się nudzą. No cóż, zobaczymy.

  • Composiotion & Literature 4

Więc jak zwykle nie wiem czy podołam, ale to nic nowego, bo na razie niczego nie jestem pewna. Jedyną nadzieję stanowi dla mnie fakt, że może jeśli nasz rodzimy język nie był problemem, to tutaj podobnie?...

  • Digital Photography 1
Miałam wybrać coś z grupy przedmiotów Art., więc wzięłam to, bo siedzenie w ceramicznym błocie, to nie moje klimaty. Cieszę się na tę klasę, może dzięki temu fotorelacja wymiany będzie w dużo lepszym stanie ;)

  • Algebra 3
Uprzejma pani z biura powiedziała, że to jest dobra klasa dla wymieńców, więc why not?

  • US History
Mogłam wybierać między historią świata, Europy, USA, coś ala naszym WOSem i paroma innymi z tej grupy, więc zdecydowałam się na stany, bo historię Europy i świata trochę kojarzę, a o USA mało wiem. Poza tym to ma być przecież full american experience, więc trzeba wczuć się w klimat ;)

Po lekcjach prawdopodobnie będę chodzić na gimnastykę, jeśli nie to na siatę.

Rampart jest ogólnie dość sporą szkołą, chociaż jak amerykańskie realia, to pewnie nie tak bardzo. Dla porównania moje liceum miała ok 900 uczniów, Rampart 1600. Szafkę dzielę z h-siostrą i jedną z jej przyjaciółek Kaylin. Szafka ma numer 507 i oczywiście porąbaną kombinację - jeszcze nie udało mi się jej samodzielnie otworzyć.
To co się rzuca polskiemu wymieńcowi w oczu to na pewno to, że nauczyciele i reszta pracowników szkoły jest naprawdę przesympatyczna. Stosunek do ucznia jest o wiele bardziej bezpośredni i przyjacielski niż w polskim LO. Ale to raczej nic nowego.

Po przyjeździe miałyśmy robić z Timary pierogi, ale ogarnęła, że nie mają ziemniaków (wcześniej się zarzekali, że mają ;)), więc przełożyłyśmy gotowanie na jutro, bo siostra musiała lecieć na swoje zajęcia teatru. Także ja mam teraz sporo wolnego czasu, który się zrobił ostatnio bardzo fajny, bo przeszła mi już ta faza beznadziejnego smutku i rozpaczy. Błagam, tylko żeby nie powróciła, bo to jest bardzo dołujące.

Jutro chciałabym wyciągnąć ją na jakiś shopping, bo nie miałyśmy ku temu okazji, a potem pewnie w końcu zrobimy pierożki, mniam, mniam. A potem będzie już upragniony przeze mnie weekend, łii!
Więc pewnie napiszę dopiero po nim, chyba, że wydarzy się coś godnego upamiętnienia nowym postem :)

Trzymajcie się, miłośnicy wymian!





















  

wtorek, 13 sierpnia 2013

,,All I wanna say is that they don't really care about us"

Dzisiaj jest 13 sierpnia, od 4 dni oddycham amerykańskim powietrzem. Jakie jest to powietrze? Trudno powiedzieć. Kiedy dostałam maila o placemencie i host rodzinie, to myślałam, że nic lepszego nie mogło mi się przytrafić, że są tacy, jak trzeba itd. Poza tym zaczytując się w blogach poprzedników myślałam, że posty będę pisać z podobną częstotliwości czyli raz na miesiąc, bo tyle będzie się działo itd. i że zatęsknię za rodziną gdzieś w okolicach Bożego Narodzenia.
Trochę się minęłam z prawdą. Mówi, że się polska gościnność jest jedyna w swoim rodzaju, ale w moim rodzinnym domu była ona doprowadzona do olbrzymich rozmiarów. Kiedy gościłam u siebie podczas wymian najpierw Francuzkę, potem Turczynkę, a ostatnio dwie Amerykanki, cała rodzina dbała o nie najlepiej jak umiała, cały czas spędzony z nimi całkowicie podporządkowywaliśmy pod nie, moja mama robiła wspaniałe śniadania, obiadki, kolacyjki, drugie śniadania do szkoły itd.
Wiem, że to się różni w każdym kraju, ale i tak zderzenie z amerykańskim life stylem było małym szokiem.

Rodzina w składzie rodziców i host siostry odebrała mnie koło 20 z lotniska, potem w domu gadaliśmy przez ok 2 godziny, wszyscy byli niezwykle sympatyczni, dopytywali się o Polskę itd.
Następnego dnia rano nie było ani śniadania ani żadnych powitań, a kiedy przeszłam się po domu okazało się, że każdy jest zajęty swoim życiem i ani myśli powiedzieć mi, co ja mam teraz robić.
Ok, wiem, że to brzmi księżniczkowato, jakbym oczekiwała, że będę w centrum uwagi 24/dobę.
Tak nie jest, wiem, że będę jednym z domowników i że mam takie same prawa jak i obowiązki, co reszta mojego rodzeństwa, ale... przyjeżdżam z drugiego końca świata, nie do końca mówię w ich języku, zostawiłam wszystko co znałam na rok i jestem, póki co, zupełnie skazana i zależna od mojej rodziny.
Tak więc rodzina jest miła, kiedy o coś poproszę, to zawsze to zrobią, ale też nigdy nie ma od nich jakiejś inicjatywy, mimo, że w domu jest siostra rok młodsza i brat rok starszy ode mnie.
Byliśmy do tej pory w zoo, kupić tel, kompa i rzeczy do szkoły, w szkole się zarejestrować i to tyle.
W domu zazwyczaj nikogo nie ma, tylko host mama, która siedzi w swoim biurze i jest zajęta pracą.
Więc trochę nie wiem co ze sobą zrobić, bo ani nikogo nie znam ani wyjść nigdzie nie mogę, bo wszędzie daleko, a jako środek transportu muszą wystarczyć mi moje nogi. Łee...

Nawiązując do gościnności i opieki: jedzenie w domu. Otóż kiedy przyjechałam rodzina powiedziała: możesz brać co chcesz do jedzenia. Ja: ok, thank you. Oczywiście myślałam, że będą wspólne posiłki, więc nie będę zmuszona iść do kuchni w poszukiwaniu jedzenia, bo póki co czuję się niezręcznie grzebiąc w czyiś szafkach. No i okazało się, że nie ma prawie wcale wspólnych posiłków. Może czasem obiad albo kolacja. Więc do tej pory trochę głodowałam, np. pierwszego dnia zjadłam 1 (słownie: jeden) kawałek pizzy. I to wszystko. Wczoraj h-mama chyba ogarnęłam, że nie widzi mnie jedzącej, więc oprowadziłam mnie po kuchni gdzie co jest, mówiąc, żebym sama sobie coś przygotowywała. Więc zaczęłam jeść.

Więc co można znaleźć u nich w kuchni? Oczywiście tona pudełek chrupków śniadaniowych, chleb tostowy, masło orzechowe, dżemy itd. Więc tym się żywię. Jest to kompletnie różne od mojego polskiego jedzenia. Wczoraj na kolację były hamburgery. Jednak rodzina bynajmniej nie jest gruba, są w większości chudsi ode mnie, bo jedzą naprawdę niewielkie porcje. Zabawne.

Także na razie sobie tak trochę wegetuję. Dzisiaj jest wtorek, muszę wytrwać do piątku, bo wtedy mam spotkanie z innymi wymieńcami i wtedy prawdopodobnie zacznie się moje amerykańskie życie towarzyskie. Za to na weekend jadę sama do Denver do znajomych, więc bardzo się cieszę. We wtorek za tydzień zaczną się normalne lekcje, więc będę miała co robić.

To po krótce co u mnie. Nie brzmi to najlepiej i wiem, że za miesiąc wszystko się ułoży i będę bardzo zadowolona, bo po prostu zacznie się normalne życie z obowiązkami, ale też spotkania z przyjaciółmi.


Pewnie niedługo się odezwę. Bye, bye!

sobota, 10 sierpnia 2013

Hi from Colorado!

Właśnie, jestem już w Colorado Springs. Jest u mnie 19, a przyjechałyśmy wczoraj wieczorem, więc pierwsza doba już za mną. Rodzinka jest kochana, chociaż też nie są słodcy na siłę, więc wszystko gra. Natomiast da się odczuć zmianę w podejściu ludzi z którymi mieszkasz. Gdyby moja polska rodzina przyjmowała osobę na rok, to przez pierwszy miesiąc taki obcokrajowiec byłby w domu goszczony po królewsku, skakalibyśmy wokół niego itd. No, ale polska gościnność jest jedna i niepowtarzalna.

Dzisiaj zdążyliśmy już kupić lapka i telefon z czego bardzo się cieszę, bo jestem przynajmniej w jakimś stopniu niezależna. Potem trochę czasu spędziliśmy w domu, więc miałam czas na zabawę w poznawanie tajemnic windows 8, z którego korzystam pierwszy raz i sprawia mi trochę problemów.

Potem pojechałyśmy z Timary (h-sis) i grupą jej koleżanek do centrum handlowego i do Walmarta,, gdzie kupiłam rzeczy do szkoły. Szczerze powiedziawszy, to obcokrajowcy tak się jarają tym sklepem, a to przecież trochę mniejsze tesco. Jeśli już narzekam, to dorzucę, że na razie ceny nie powaliły mnie na kolana, za kilka dosłownie artykułów papierniczych zapłaciłam 25& czyli powiedzmy, że 80zł, gdzie w Pl za takie zakupy najwięcej 50zł bym zapłaciła. Dziwne.




Dużo osób wyjeżdżających pisze na blogach, że na początku jest super i wgl. U mnie chyba jest jakoś odwrotnie, bo mój dzisiejszy dzień był trochę... hm... sad. Muszę wychodzić do ludzi i z domu, bo jak zamykam się w pokoju, to powraca ogromna tęsknota. Mam tylko nadzieję, że jak przyjdzie szkoła, to będę na tyle zajęta, że czas będzie szybko i lekko leciał do przodu i zanim się obejrzę będę znów w domku. Tak, wiem, że głupio, że jestem tu od 24h i chcę wracać, ale te pierwsze momenty są, przynajmniej dla mnie, trochę ciężkie.

Aha, zapomniałabym, między lotami miałam niezłą przygodę, chociaż raczej wesoło nie będę jej wspominać. W Atlancie czekała nas rozmowa z konsulem, bo tak naprawdę pozwolenia na wjazd do usa jeszcze nie miałyśmy. Myślałam, że w tym celu mam mieć tylko paszport z "wizą" w środku, tymczasem pani z okienka zażądała ode mnie jednego Bardzo Ważnego Dokumentu a propos wizy. No i go nie miałam. Był cyrk na kółkach, musiałam dzwonić do rodziców i prosić, aby go wysłali mailem. Po prawie godzinie pozwolili mi w końcu iść i pędem leciałam na następny lot.  Moi rodzice dowiedzieli się później, że w Amicusie pierwszy raz była taka sytuacja, wcześniej wystarczył sam paszport.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam tak przerażona, zwłaszcza, że na początku usłyszałam, że będę odesłana do domu, bo nie mam tego dokumentu. Never again.

Jutro idziemy do kościoła. Niedługo napiszę ciąg dalszy.