poniedziałek, 17 lutego 2014

Ferie, tęsknię za wami...

W każdym kraju "rozpiska" dni wolnych i szkolnych wygląda inaczej, wiadomo. W Stanach nie jest to bardzo różne od Polski. Jednymi z głównych różnic jest Święto Dziękczynienia w końcówce listopada, przez co Amerykanie nie muszą jak my czekać tak długo na upragnione wolne. Niestety nie mają ferii, po przerwie bożonarodzeniowej jest dopiero Wielkanoc i tydzień spring break. Wiadomo, że styczeń, luty, marzec są zwykle dość depresyjne, nawet jeśli mieszka się w słonecznym Kolorado, więc trochę mi się dłuży czas oczekiwania na wiosnę. I'm done with winter, wypatruję dni, kiedy będę mogła założyć szorty i top, a nie sweter, kurtka, pięć szalików. Dlatego tak miłą odmianą był czterodniowy weekend, który właśnie dobiega końca. Rozpoczął się świętem zakochanych, miałam iść z Franzi i Nataszą na ściankę, ale dziewczyny ostatecznie nie mogły, więc siedziałam w domu i piekłam ciastka walentynkowe z Laurie. Wykorzystałyśmy pomysł, które podpatrzyłam na pintereście, gdzie część ciasta farbuje się dodając dżem. 




Następnego dnia z samego rana Laurie wyleciała na Alaskę w sprawach biznesowych, co oznacza tyle, że przez następny tydzień będziemy żywić się pizzą i płatkami z mlekiem. L chciała nas od tego uchronić robiąc wielkie i urozmaicone zakupy spożywcze, ale już pierwszego dnia jej nieobecności Steve pojechał po kolację czyli cztery pudełka parującej przedstawicielki kuchni włoskiej.

Sobota była świetnym dniem, najpierw do południa w dzikim tempie sprzątałam mój pokój, bo wyglądał jak po tornado, do czego zmobilizowała mnie wizja koleżanek w tym bałaganie. O 13 przyjechały Franzi i Natasza i wybraliśmy się z nimi, Stevem i Keenanem na hike. Było super, jakkolwiek mój host tato i brat są niejako wprawieni w marszu po górach, my trochę mniej, w dodatku wciąż nasze płuca nie dostosowały się całkowicie do zmiany wysokości, więc dyszałyśmy tam jak trzy smoki, co oczywiście rozśmieszało S i K.
W sumie to im się nie dziwię, wyobraźcie sobie ten widok: trzy diwy z Europy, starające się z gracją skakać po pagórkach, jednocześnie poprawiając rozwiane włosy i spływający z potem makijaż. W dodatku w górach leżał śnieg, bardzo mokry, który przy ostrzejszej wspinaczce idealnie nadawał się do tego, aby po nim zjeżdżać, co robiło się czasem niebezpieczne, jak jeszcze nie wiedziało się, gdzie postawić nogę, bo białe zaspany zakrywały kamienie i korzenie. Podczas schodzenia zjeżdżałyśmy już prawie na tyłkach, przez co dostałyśmy głupawki i ledwo udało nam się dostać na dół.







Niedziela zaczęła się jak zwykle nabożeństwem w kościele, potem wróciliśmy do domu, każdy zajął się sobą, ja poszłam w kimę. Wczesnym po południem podjechała ekipa pod mój dom składająca się z: Rebeki, Emily, Julii, Eleny, jej dwóch sióstr, dwóch psów i taty, który właśnie przyjechał odwiedzić dom. Ich cała rodzina jest w military, a jej tato na pół roku przeprowadził się do Kanady i teraz wpadł na weekend. Plan obejmował spacer po Garden of the Gods, ostatecznie przeszliśmy się jakąś trasą koło samego GotG. Było super, ciepło prawie jak w lecie przez słoneczko, miałyśmy mega dużo fanu razem, jak zwykle z resztą. Julia zdecydowała, że będzie studiować w Polsce, co będzie dla niej wyzwaniem, bo w rodzimym kraju spędziła tylko pierwsze sześć lat życia. Dlatego pobiera u mnie lekcje polskiego slangu, żeby się przystosować ;) 
Na koniec zostałam odwieziona do domu, gdzie męczyłam Steve'a, żeby mi pomógł zarejestrować się na The Color Run, na który jedziemy z dziewczynami. Musiałam sama wymyślić nazwę dla naszej drużyny, w końcu, przy akompaniamencie śmiechu u docinków host taty, wybór padł na, uwaga, tadadadam...
The Sexy Foreign 5 <3! Co ma podkreślać nasze walory fizyczne i wielokulturowe pochodzenie.
Potem musieliśmy się pędem zebrać, żeby S zdążył mnie odwieźć na spotkanie grupy młodzieżowej z kościoła. Na ten wieczór był zaplanowany wieczór uwielbienia, co było fajne.

Dzisiaj jest poniedziałek, jednak szkoły niet, bo jest Dzień Prezydenta. Regeneruję siły i ładuję akumulatory przed kolejnym starciem ze szkolną rzeczywistością. Bo mimo, że liceum tutaj, to pikuś przy tym polskim, to jednak nie jestem miłośnikiem zrywania się z łóżka o nieprzyzwoicie wczesnej porze. 

Żegnam Was, wszystkie sympatyczne osoby, które zajrzały na tę stronę po świeże wiadomości o mnie.
Życzę całej Polsce, z zwłaszcza woj. Dolnośląskiemu, które teraz cieszy się feriami, wspaniałych dwóch tygodni wolnego. PAPA

czwartek, 6 lutego 2014

6/10

Wybił kolejny miesiąc, istne szaleństwo, co jakiś czas ogarniam, że następne 30 dni zleciało. Naprawdę dziwne jest to, że tym razem wybiła już połowa i mam już bliżej do wyjazdu niż przyjazdu tutaj. Przed przybyciem do USA wymianę rozpatruje się w kategoriach największego życiowego kroku, ach! te 10 miesięcy spędzone ascetyczne, bez bliskich itd ;) tymczasem jest to nie ten sam czas, ale nie tak znowu inny. Nie mogę się nadziwić, że niedługo będę "po", będę zaliczała się do ludzi, którzy już wrócili i będę pisać posty z Polski. Do niedawna to było taaakie odległe.

Styczeń zleciał mi przyjemnie. Ostatnim większym wydarzeniem był wyjazd na narty zorganizowany przez Amicusa dla wymieńców, przy czym osoby spoza organizacji mogły dołączyć. Tym sposobem byłam ja, Franzi, Johann i Manuel z Niemiec oraz I. i O. z Islandii. Nikt nigdy nie potrafi wymówić ich imienia, więc woła się ich używając inicjałów :) byli to koledzy Johanna, mieszkają w US od 5 lat. Miała być też Rakeb z Etiopii, ale ostatecznie nie pojechała, nawet nie wiem czemu :(

Do Copper Mountain przyjechaliśmy w piątek wieczorem, do górskiego domku, który należy do hostów Johanna. Jeżdżą tam całą zimę, aż się sezon narciarski kończy. W sobotę zerwaliśmy się skoro świt, ja i Franzi musiałyśmy wypożyczyć sprzęt, potem pognaliśmy na stok. Jeździliśmy całą sobotę, w niedzielę do południa sprzątaliśmy i graliśmy w różne gry, a potem każdy rozjechał się albo do Denver albo do Colorado Springs.

Jednym z moich top powodów, dla których chciałam jechać, była okazja do porównania warunków narciarskich w US i Europie, jako że w tym drugim zdążyłam się najeździć w kilku krajach.
Więc dla tych, których też to nurtuje: różnic nie ma. Wypożyczanie nart, stok, jazda, wyciągi wszystko wygląda tak samo. Jest kilka mniejszych rzeczy, jak to, że wyciągi są tylko kanapowe. Może w innych stanach dysponują orczykami, ale tutaj ich nie widziałam w ogóle. Poza tym z racji, że Kolorado jest bardzo suche, to nie było najmniejszego problemu z oblodzonymi stokami, co się nagminnie zdarza w naszym kraju.
Ludzie byli przemili! Mogłoby się wydawać, że żadna niespodzianka, ale słowo daję, to była moja najprzyjemniejsza wyprawa narciarska pod względem ludzi. Pracownicy obsługujący wyciąg czy "kasujący" skipassy byli bardzo ludzcy, co nie zawsze ma miejsce gdzie indziej. Mam wrażenie, że w Europie cała ta impreza, stok, wyciąg, ludzie w kolejce do niego traktuje się bardzo przedmiotowo, taka jednak wielka machina. Tutaj za każdym razem, jeśli ktoś się przewróci pod wyciągiem, zostaje on zatrzymany. Wyobrażacie sobie coś takiego? Mnie się zdarzyło raz wywrócić, w dość niecodzienny sposób. Na jednym z wyciągów przy wysiadaniu nie zdążyłam odjechać w momencie kiedy był na to czas i dalej siedząc na kanapie zaczęłam jechać do góry... w efekcie musiałam skakać z pewnej już wysokości niczym Małysz xD
Gdy to zobaczył facio, który stał obok przy wyciągu, natychmiast zatrzymał cały wyciąg, podbiegł do mnie, pomógł mi się pozbierać cały czas pytają czy aby na pewno wszystko ze mną okej. Naprawdę mnie to urzekło, traktowanie każdego indywidualnie. Poza tym przy każdym początku wyciągu jest dozownik z chusteczkami. Bardzo helpful dla ludzi, którzy zawsze zapomną własnej paczki, patrz ja. 
Inną śmieszną rzeczą było, że Amerykanie nie zakładają tej barierki na kanapie. W ogóle. Jadą sobie nad tą konkretną wysokością bez żadnego zabezpieczenia. Większość czasu trzymałyśmy się z Franzi kurczowo kanapy i z przerażeniem patrzyłyśmy na to, co jest pod kanapą. Brr.

Poza tym świetnie było spotkać się z wymieńcami, ludźmi, którzy przeżywają teraz to samo, mówią nieidealnie po angielsku, z akcentem. Ludzi, którzy nie zawsze chwytają amerykańskie poczucie humoru. Poza tym byli z nami hości Johanna w liczbie czterech osób -  rodzice i dwie dziewczyny oraz Joe, który pracuje dla YL w Colorado Springs i przywiózł do Copper. Oni co roku organizują ten wyjazd i są w tym świetni. Kojarzycie takie momenty, kiedy spotykacie ludzi, którzy są świetni, bezinteresowni, ciągle uśmiechnięci, mają mnóstwo życiowej energii i są mega kochani? Takich pracowników ma YL i Amicus. Serio, uwielbiam tych ludzi. Rodzice Johanna, którzy mieli wcześniej 3 wymieńców, a w przerwach są repami są mega nastawieni na młodzież z czystego hobby i genialnie zorganizowali nam czas.

A otóż i zdjęcia:

Gdyby komuś zachciało się wyjść na dwór :)

Nasze międzynarodowe towarzystwo

CCC - kocha, kocham, kocham <3

Z Franzi <3

Amber gotowa do jazdy

USA - Deutschland - Polska

... i to samo tylko już na wyciągu :)


Wyżej wspomniany dozownik




Podsumowują, mam wielką nadzieję, że będę mogła wrócić do Copper Mountains w celach narciarskich albo najlepiej gdzie indziej w USA np. do Utah albo Kalifornii. Super było móc tam jeździć, zaliczam to do jedno z moich najbardziej udanych wydarzeń tu, bo było też mnóstwo fanu z przebywania z genialnymi ludźmi.

Poza tym od krótkiego czasu oprócz siaty i fitnessu w szkole ćwiczę w domu. Włączam sobie Ewę Chodakowską i mam nadzieję, że do Polski zawitam w takiej formie:


Trzymajcie za mnie kciuki! Buziaki dla wszystkich miłośników wymian i tych wspaniałych ludzi, którzy lubią zajrzeć co u mnie. Super mieć gdzieś z tyłu głowa podczas całego tego zamętu, że mam do kogo wracać :)