sobota, 28 września 2013

And (American) life goes on

Kiedy tak sobie czytałam blogi wymieńców będąc jeszcze w ukochanej Polszcze naprawdę wydawało mi się zastanawiające, że w pewnym momencie piszą oni średnio raz na miesiąc czy coś takiego. Przecież to chyba oczywiste, że takie fascynujące rzeczy, jakie się tam dzieję trzeba opisywać na bierząco. I zawsze każdy post zaczynał się do: wiem, wiem, długo mnie nie było, ale po prostu tyle się dzieje, że nie mam czasu na bloga.
No i właśnie przyszła kryska na Tygryska. Chyba muszę sobie zrobić postanowienie, że będę pisać raz na tydzień, bo później marna będzie pamiątka z tego bloga.

Więc jestem tu siedem tygodni. Wow, za tydzień dwa miesiące, to straszne. Zwłaszcza, że uwielbiam tu być. Ponadto dzisiaj usłyszałam od host siostry spontaniczne wykrzyczane: "nigdy nie wracasz!". Co było oczywiście bardzo miłe.

Czas biegnie teraz dla mnie bardzo szybko, dlatego, że każdy dzień wypełniony jest czymś miłym. W tygodniu lecimy rano do szkoły, potem, zależnie od dnia, Timary mnie podwozi na trening i potem odbiera lub jedziemy do domu i na gimnastykę jadę wieczorem. Treningi są super, ciekawe jest to, że w USA nawet najwięksi sportowi hejterzy znajdą coś dla siebie, gdzie będą lubieli przyjść i się spocić. Na drużynę składa się 8 dziewczyn (ze mną), więc jest malutka. Laski są bardzo fajne, chociaż prawdopodnie głębszych relacji z nimi mieć nie będę. Trenerka jest świetna, po prostu genialna. Jest idealnym trenerem sportowym, zawsze żartuje, ciśnie nas, współczuje kiedy trzeba, a jak przeginamy to opierdziela.

Co do znajomych, to udało mi się nawiązać znajomości, które pradopodobnie będą trwalsze. Otóż u mnie w szkole jest jedna Polka, która jest przez przypadek. Historia mianowicie jest taka: Julia urodziła się w Pl i mieszkała tam przez 6 lat, potem 7 w USA, następnie 4 w Kuwejcie. Tam poznała amerykańską rodzinę, u której teraz jest na rok. Julia całe dnie spędza ze swoją host siotrą i dwiema dziewczynami, które są Amerykankami, ale niemal całe życie spędziły we Włoszech, więc mają european way of thinking, co mnie bardzo cieszy :)

Tydzień temu wyszło na jaw, że ja, Julia i Elena mieszkamy na jednej ulicy <3
W nast sobotę spotykamy się na robienie włoskiego jedzenia u mnie :3
 Na początku nie byłam pewna, czy spędzać czas z Julią czy raczej unikać kontaktu z nią, bo jechanie na drugi koniec świata i spędzanie czasu z ludźmi z Twojego kraju, to się mija z sensem. Ale ponieważ dziewczyny są super i zwykle gadamy po ang, żeby "Włoszki" i Elena mogły kapować, więc raczej nie ma problemu.

Relacje rodzinne są super i lepsze każdego dnia. Zwykle mówi się, że kiedy wymieniec przyjeżdża na wymianę, to najpierw przeżywa fazę ekscytacji, potem konfrotuje się z rzewistością, jest do dupy, potem to mija i jest dobrze.

 U mnie po (niecałych) dwóch miesiącach mogę powiedzieć, że jest tak:

Popatrzcie, nawet pokusiłam się o zgrabne wykresiki w paintcie, brawa dla mnie. Ja miałam mały dołek zaraz po przyjeździe, ale tak naprawdę to cały czas idzie w górę moja relacja z familią, a co za tym idzie całe samopoczucie. Myślę, że jest to dużo zdrowsze niż częste fazy pt: super i beznadzieja.

Jak już wspomniałam każdy dzień jest przyjemny. Nawet dzisiaj spędziłyśmy super czas w kuchni, gdzie Laurie i Timary gotowały w kółko jakieś nowe rzeczy, potem malowałyśmy pazury, a ja dodatkowo w przypływie pasji obkleiłam laptopa taśmą klejącą w wąsy.

 Ok, to teraz może parę zdjęć, które powinnam już dawno zaprezentować, ale jakoś nie wypaliło:






Pierwsze hiking z Timary i Stevem

Kolejny mecz futobolu. Tu orkietra na murawie

Rodzinny meczyk krykieta. Timary i jej władcze gesty ;P

Jeden z host siostrzeńców - Ayden <3

Elijah i ciocia Timary

Gymnastics competition

Gymnastics competition

Senior Walk

W parku podczas senior walk

French class - the best one

Kaitlynn z moim cienkopisem <3


Bree <3

Kaitlynn ciąg dalszy

Najbardziej kopnięci ludzie w szkole - french class <3


Kościół

Takie sobie stadko w środku miasta

Panie czirliderki^^

... i Panowie Walczący i Spoceni, oh, oh <3

Ok, zdjęcia mi się w dziwnej kolejności wrzuciły, ale olewam, idę spać. Napiszę za tydzień, promise!


poniedziałek, 9 września 2013

1/10

Nie przepadam za numerycznymi nagłówkami, zazwyczaj niewiele mówią, ale tym razem zrobię wyjątek, bo ten mówi bardzo dużo. Mnie aż w oczy kłuje. Bo uświadamiam sobie, że... będę tu bardzo krótko. I jakby tak pomyśleć: jeden rok? Toż to bardzo mało czasu. Przecież jeden rok (w dodatku tylko szkolny) to około 300 dni. A dni przez palce przelatują (tak to się mówiło?...).

W dodatku teraz zostało mi jeszcze 90% tego czasu. Nie, nie mam myśli w stylu: przecież dopiero wczoraj tkwiłam gdzieś w chmurach nad Atlantykiem. Czas mija mi tu umiarkowanie szybko, chciałabym już móc jeść indyka na Thanksgiving day i rozpakowywać prezenty na Christmas.
Ale też mam poczucie, że się zadomowiłam i... mogłabym tu zostać :3

Dobra, koniec filozofii, co nowego?
Dzisiaj jest poniedziałek 9/9/2013. Może opiszę ostatni weekend, bo był, hm, niecodzienny.

W piątek po gimnastyce pojechałyśmy z h-siostrą do domu na prysznic. Potem zgarnęłyśmy jej świtę i pojechałyśmy na mecz. Piątkowe mecze to super wydarzenie, wybiera się na nie cała szkoła, wszyscy są umalowani na twarzy (barwy szkoły) i są ubrani w tychże kolorach.
 Faceci rzucają się na boisku, cheerleaderki dają z siebie wszystko, tłum szaleje. Atmosfera iście amerykańska. Może te cheerleaderki to lekka przesada, bo w prawdzie prezentują się super i odwalają dobrą robotę, to nie jest to wypisz-wymaluj jak w filmach, których się naoglądaliśmy.
Na mnie natomiast cały czas największe wrażenie robi orkiestra. OGROMNA orkiestra szkolna (!), która gra na wszystkich takich eventach.
Jeśli chodzi o sam mecz, to nawet nie wiem, czy wygralśmy, to nie mój typ rozrywki, ale czymże byłby ten rok bez meczy futbolu?...
Po wspomnianej imprezie pojechałyśmy wszystkie do maca, bo siostra Kary tam pracuje, więc mamy całkiem za free (kto by pomyślał?). Dlatego zawsze jak chcemy coś zjeść na mieście, to idziemy do maca, bo za darmo. Ale spoko, zwykle nie ma na to czasu, więc na tym się nie roztyję.
Po frytkach, nuggetsach i lodach pojechałyśmy do Kary na sleep over (TAK! MOJE PIERWSZE AMERYKAŃSKIE SLEEP OVER). Jednak tylko zostawiłyśmy rzeczy, bo dziewczyny stwierdziły, że wsiadamy do auta i jedziemy się przejechać. No i pojechałyśmy. Jak się okazało, pod dom Kaylin. Tam Timary z przyjaciółkami wyciągnęły z bagażnika vana... wielki fotel i zatargały go na trawnik przed domem Kaylin. Po czym w dzikim pędzie wsiałyśmy do auta i odjechałyśmy. Za chwilę tam wracamy, okazało się, że nie ma efektu, nikt się nie kapnął. No to zostawałam wysłana, żeby zadzwonić do drzwi i uciekać, a laski czekały na mnie w samochodzie (bo mnie jej tata zna najmniej).
To zadziałało. Po odjechaniu do Kaylin zadzwonił jej tato. Kaylin upracie powtarzała: what? sofa chair?! are you kidding me?! Więc ok, to było śmieszne :) Potem wróciłyśmy, zabrałyśmy fotel (dziewczyny dalej w zaparte udawały idiotki) i pojechałyśmy robić sobie z nim sesję zdjęciową. Np pod makiem albo w całodobowym warzywniaku. Nie pytajcie nawet.
A wszystko to między 12 a 1 w nocy.
W końcu wróciłyśmy do Kary i padłyśmy.

W sobotę rano zabrała mnie h-mama, bo o 11:30 miałam się stawić na moim pierwszym gymnastics competition. Bardzo mi się tam podobało, jakkowiek ja nie występowałam. Może na zimę się uda.
W domu byłam o 18 i praktycznie od razu położyłam się spać.

W niedzię wybrałam się do kościła z h-mamą, gdzie spotkałyśmy kadeta Air Force Academy, którego oni utrzymywali przez jakiś czas. Jordan (kadet) wpadł potem do domu tylko po to, żeby nas pomęczyć. Generalnie facet jest niemożliwy, jego ulubiona rozrywka to doprowadzać wszytskich dookoła do stanu, kiedy z bezsilności krzyczą: JORDAN!!!
Przykładowa sytuacja: niedzielne popołudnie (wczoraj). Mama i siotra odpoczywają sobie w salonie na kanapie, ja obok w kuchni kroję warzywa na sałatkę jarzynową (tak, tak!). Cisza i spokój. Nagle rozlega się hałas taki, jak przy pęknięciu balona, więc wszyscy na równe nogi. Tak, to oczywiście nasz przyszły pilot chciał sprawdzić jak zareagujemy, jeśli przyjdzie cichaczem i rozwali nadmuchaną reklamówkę. Miał oczywiście mega ubwa z tego, że o mało nie pochlastałam sobie palców nożem.
Potem było już tylko gorzej. Co się odwracałam, żeby wrzucić np ogórki do miski, to miski nie było. Albo gadał do kwiatków. Serio, dobrze, że on na codzień z nami nie mieszka, bo bym zwariowałą.
A propos sałatki: mówili, że bardzo dobra. Poza ty przyszła paczusia z Polski, więc skakali z radości na widok wedla z orzechami.

Tak więc to był mój weekend.

Ok, teraz trzeba by coś opisać, podsumować, ale nawet nie wiem, za co się brać. Myślę, że za miesiąc zrobię dokładny opis szkoły i moich relacji z rodziną.
To może krótko o rodzinie. Pisałam na początku, że wydają się być ciągle nieobecni itd czyli mój lament na współlokatorów. Otóż nasze relacje są o niebo lepsze. Tzn w zasadzie nigdy nie były złe, to ja czułam się trochę olewana, a smutek z powodu nowego miejsca potęgował to wrażenie.
Rodzina się o mnie bardzo troszczy, widzę to po miesiącu wyraźnie. Oni tylko nie są typem naskakaujących rodziców, czyli trochę taki, jaki miałam w Pl. Laurie i Steve są super spokojni i wyciszeni, bardzo łagodni i ciepli. Wcześniej wydawało mi się, że oni mają w dupie ogarniającą ich rzeczywistość i nie łapią, co się wokół dzieje. Przyznaje, myliłam się i to bardzo. Host rodzice dają mi mnóstwo swobody, a jednocześnie dużo takiego nienachalnego ciepła i uwagi. Poza tym ich zaangażowanie można poznać po małych codziennych rzeczach, które robią cierpliwie i z autentyczną miłością, jak codziennie zawożenie i dobieranie mnie z treningów. A to przecież o wiele lepsze, niż gdyby robili niby super rzeczy, ale nawalali w codziennym życiu.

Takim małym punktem zwrotnym był moment, kiedy tydzień temu wróciliśmy z kościoła w sobotę wieczorem i host tato zaczął się jakoś tak niepewnie dopytywać: jesteś zadowolona? a jak szkoła? wszytsko w porządku? Po moich twierdzących odpowiedziach powiedzał: bo wiesz, chcielibyśmy, żebyś była zadowolona, a czasem wyglądasz na smutną. Więc zaczęliśmy rozmawiać i... jej, to było oczyszczające, haha, niezła ze mnie psycholożka. Wyjaśniliśmy sobie trochę rzeczy, pośmialiśmy się przy tym, a potem obejrzeliśmy film.

To chyba tyle na razie. W Kolorado prawie 10pm, więc kończę, bo czas spać. W tym tygodniu mam 3 testy, jeden mniejszy i kolejne zawody gimnastyczne w środę. Pewnie będę robić małe podsumowania w kolejnych notkach. Najbardziej nie mogę się doczekać tego w czerwcu, całorocznego, ale jednoczeście chcę ten moment jak najbardziej oddalić :<

Pa, pa!