wtorek, 7 stycznia 2014

Once upon a December

Z początkiem życie dostałam jakiś wyjątkowo silny gen lenistwa, co rzutuje na większość wyzwań, jakich się podejmę, łącznie z prowadzeniem bloga. A miesiąc grudzień tego nie ułatwia, bo biorąc pod uwagę ile się dzieje, powinnam codziennie pisać nowy post.

Teraz mam do opisania Święta, przygotowania do nich, rodzinny zjazd w Chicago, Nowy Rok... ehh...
Okay, to pierwsze w obroty idą przygotowania do Bożego Narodzenia. Zapraszam.

HOLIDAYS ARE COMING, HOLIDAYS ARE COMING...

Podobnie jak w Polsce tak i w USA komercjalizacja świąt Bożego Narodzenia sięgnęła apogeum. W momencie, w którym temat Halloween się całkiem wysyci, w sklepach automatycznie zmienia się aura, pajęcze sieci, duchy i wszechobecne dynie ustępują miejsca uśmiechniętym bałwankom i Mikołajom, przytulnym zwałom śniegu i kominkowym skarpetkom. Przez ciągle siedzenie w domu moich hostów trudno mi było obserwować tę lawinę zmieniającego się otoczenia, przez co w tym roku wyjątkowo słabo czułam atmosferę tych ostatnich dni grudnia i trochę mi tego żal.
Razem z Nataszą z Polski i Franzi z Niemiec zapakowałyśmy się do Jo, naszej Rep na robienie świętacznych ciastek. Otóż i efekty:



Natasza, Jo, Franzi

Ja i pierniczki <3




Ostatni tydzień szkoły upłynął pod hasłem egzaminów końcowych, coś czego nie ma w większości polskich szkół. Polega to na pisaniu testów z całego semestru ze wszystkich przedmiotów, na jakie się chodziło. Na pierwszy rzut oka brzmi mało ciekawie, ale w praktyce wydaje się to bardzo dobrym pomysłem. Po pierwsze jesteśmy zmuszeni do powtórzenia materiału z ostatnich kilku miesięcy, a co za tym idzie - utrwalamy wiedzę (w Polsce okazałoby się przydatne przed maturą). Po drugie jest to definitywny koniec nauki w tym semestrze i w nowy startujemy z "czystą kartą", więc jest gwarancja, że po powrocie do szkoły nie czeka nas 50 sprawdzianów. Można wtedy z czystym sumieniem zająć się słodkim nicnierobieniem całą przerwę, porządnie wypocząć i wrócić z odświeżonym umysłem do szkoły. W Polsce wygląda to tak, że człowiek myśli ambitnie: okay, odpocznę dwa dni, a potem biorę się do ciężkiej pracy. Potem oczywiście myślimy, że pouczymy się jutro, następnego dnia to samo i w końcu do szkoły wracamy niewypoczęci, nienauczeni i z poczuciem winy. Tutaj podczas dni wolnych kilka razy myślalałam: przydałoby się wziąć książkę i coś powtórzyć i potem zonk! nic nie muszę! Yeeah!... Dlatego jestem wielką fanką finals, nawet jeśli trzeba się spiąć przed Świętami/wakacjami, to potem ma się prawdziwy, zasłużony wypoczynek <3
W piątek napisałam ostatni egzamin z matmy i miałam iść zmienić moje część moich przedmiotów na nowy semestr, co ostatecznie nie wyszło, muszę to zrobić po powrocie. I zaczęła się przerwa. Do ostatniej chwili miałam nadzieję, że dojdzie paczka od rodziców, w której było większość prezentów dla hostów, ale niestety, paczka ugrzęzła w Nowym Jorku, 15 grudnia niby została zwolniona, ale chyba siedzi gdzieś w kosmosie, penetrując inne galaktyki, bo na Ziemi ślad po niej zaginął.

SO THIS IS CHRISTMAS...

Święta Bożego Narodzenia wyglądają inaczej niż w Polsce. Dla Amerykanów najbardziej rodzinne i uroczyste święto to Thanksgiving, gdzie siadają do dużej kolacji razem z dziećmi, które zjechały się z collegu itd.
24 grudnia, w Polsce najbardziej rodzinny i oficjalny dzień w roku, wyglądał tak, że cały dzień nie robiliśmy co chcieliśmy, wieczorem Steve pojechał po pizzę (!!!) i tak wyglądała moja amerykańska Wigilia :) Do Świątecznych akcentów można zaliczyć normalne talerze zamiast papierowych i picie coli zamiast wody. Gdy powiedziałam o naszej tradycji 12 dań, to Steve skomentował, że tutaj to chyba byłby odpowiednik 12 rodzajów pizzy ;) ale najbardziej ich zdizwiło, że do naszej wigilijnej kolacji wbijamy się w garniaki i małe czarne i robimy całą tę uroczystą otoczkę.  Poza tym wszyscy siedzieliśmy w dresach gadając o wszystkim i o niczym po czym poszliśmy grać w karty.
Wigilijne danie na wynos ;)

Nasz świąteczny stół i Steve

The Family

Przed snem, jak tradycja nakazuje, każdy odpakował po jednym prezencie. Swoją drogą to jestem ciekawa jaki geniusz to wymyślił, to istna tortura odpakować jeden prezent po czym pójść spać i rano kontynuować.
Tak więc z samego rana zbiegliśmy na dół jeszcze w piżamach i wytrząsnęliśmy z kominkowych skarpetek nasze drobne prezenty. Byłam zdziwiona, że one są aż tak pojemne. Moja wypchana była po brzegi słodyczami i najróżniejszymi gadżetami i toną akcesorii do paznokci.



Timary rozdająca skarpaty

Moja amerykańska, kominkowa skarpeta! :D

... i to co w niej było.



Timary i Luna, kot Zeba.

 Potem zjedliśmy bożonarodzeniowe śniadanie, które było bardziej uroczyste niż kolacja poprzedniego dnia :) były m.in. bułki cynamonowe z... puszki.
Takie rzeczy, tylko w USA!
Śniadanie

Następnie przemieściliśmy się pod choinkę, żeby dokończyć rozpakowywanie. Trwało to caaałe wieki, bo Laurie pokupowała tony prezentów dla każdego. Było to przesympatyczne, a jednocześnie wzmogło moje już i tak wystarczające poczucie winy w związku z brakiem prezentów dla nich :(
Kelsey (dziewczyna Keenana), Keenan, Zeb

Czekolada w kształcie i o smaku pomarańczy (dzieli się ją na cząstki).

Tak, moja nowa bluzka z kicią hehe ;)

Resztę dnia spędziliśmy malując paznokcie (ja, Timary i Laurie), skajpując z Polską (ja) i oglądając filmy. Najpierw włączyłyśmy sobie z Timary Amazing Spiderman (ona kocha Andrew Garfielda, a ja styl Emmy Stone). Potem zjedliśmy kolację i obejrzeliśmy wszyscy razem Despicable Me 2 (jesteśmy wielkimi fanami Minionków), mimo, że już to oglądaliśmy.
Kilka następnych dni przepłynęło na słodkim nieróbstwie. W tym czasie udało mi się raz spotkać z Julią i Eleną w Starbucksie i to tyle. W końcu przyszedł czas na...

CHICAGO...

... czyli 17 godzin jazdy w jedną stronę. Byliśmy tam koło tygodnia i niemal cały ten czas spędzaliśmy rodzinnie czas grając  w gry i gadając z Tanishą Jamie'm, trójką ich dzieci i psem.
Harlie - najcudowniejszy pies świata <3
Elah miał urodziny i dostał taki tort.
Ta dzisiejsza młodzież ;) (Ayden i Elah)

 Jako foreign person byłam jedyną spragnioną zwiedzania osobą, z tym, że moi hości to stuprocentowi kanapowcy, ale w końcu dali się namówić na The Field Museum of Natural History oraz The Shedd Aquarium. Niestety bardzo inteligentnie zapomniałam akurat wtedy wziąć aparatu i musiała mi wystarczyć komórka łeee...






Tak po amerykańsku ;)







Laurie i Steve wykazali się jednak wielką dobrodusznością i zabrali mnie któregoś dnia do polskiej dzielnicy chicagowskiej, niestety przed temperaturę -23stC wyglądała na bardzo... umarłą. Zapakowaliśmy się do jednej z polskich restauracji, których jest tam zaskakująco dużo. Smak-Tak Restaurant, Ferajna Restaurant... Nam najbardziej się spodobało: Pierogi Heaven Restaurant :) W końcu zdecydowaliśmy się pójść do Staropolska Restaurant. Przyjemnie było siedzieć, wcinać żurek, słyszeć rozmowy po polsku przy sąsiednich stolikach i być obsługiwaną przez panią z Krakowa :)



SYLWESTER

Okej, to był mój ostatni najgorszy Sylwester. Już wyjaśniam: generalnie mimo moich obaw nie siedzę tu cały czas w kącie z chorobą sierocą, tęsknię zaskakująco mało i daję sobie radę, jak są przykre sytuacje, to jakoś to po mnie spływa, ale raz na jakiś czas chwyta mnie wszystko na raz: tęsknota za domem, samotność, żal za głupotę Amerykanów. No i tak było 31 grudnia, po południu było mi tak ciężko, że po kolacji szybko się zmyłam do łóżka, więc przełomowy moment po prostu przespałam. No trudno, przynajmniej mam perspektywę lepszych imprez sylwestrowych przed sobą :)

NOWY ROK...

... czyli przemyślenia, analizy, plany, postanowienia. Rok 2013 upłynął mi w dużym stopniu pod znakiem wymiany, najpierw ją planowałam, potem już byłam w Stanach. Połowa tej przygody już za mną i, patrząc na doświadczenie innych wymieńców, wiem, że to będzie ta lepsza połowa :)

***

To tyle jeśli chodzi o opis ostatnich dni starego roku, teraz czas na zupełnie nowe rzeczy. Styczeń będzie dla mnie bardzo busy, każdy weekend mam czymś wypełniony. Zapowiada się mnóstwo fanu, jeszcze nowszych doświadczeń i spotkań z super ludźmi. Jednym z moich noworocznych postanowień jest zdawanie tu relacji ze wszystkiego co się dzieje. Chcę móc za parę miesięcy, a potem też lat móc otworzyć bloga i przypomnieć sobie, co tu się wydarzyło. Bo: What happens in America, stays in this blog :)

Trzymajcie się ciepłe w te zimowe dni, ja idę teraz zapytać Laurie czy jej nie pomóc z kolacją, a potem czas się wyspać, bo jutro powrót do szkoły.

3 komentarze:

  1. Fajny blog :)
    Dobra była ta czekolada-pomarańcza? Chciałabym coś takiego jeść??
    Twój język się poprawił? Wiem, że sporo wymieńców piszących blogi w ojczystym języku ma mały problem z angielskim.
    Co jeszcze dostałaś?? :D
    Jak oceniasz te święta?
    Paczka z prezentami dla hostów dotarła? :D
    BTW Amerykanie mają bardzo ciekawe muzea, sama chciałabym zobaczyć niektóre z eksponatów.

    OdpowiedzUsuń
  2. czekolada pomarańczowa dotarła na moją listę top-słodyczy :)
    ciężko mi ocenić mój ang, na pewno jest mi łatwiej się komunikować, hości parę razy wspomnieli, że jest lepszy. paczki jak nie było, tak i nie ma. może na Wielkanoc dojdzie :)
    podobno najlepsze muzea ma Washignton, Dc

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgadzam sie z Twoim komentarzem u mnie na blogu - zycie jest krotkie, przezywamy przygody mimo trudnosci, jest DOPE! :)
    Jakiez to stereotypowo amerykanskie jesc pizze na swieta, haha, ale uwazam, ze przeciez warto wiedziec, jak jest naprawde! I piekne ciastka.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń