niedziela, 13 października 2013

Give me an idea for the titile of this note!

Właśnie, skończyły mi się pomysły na tytuły na nowe posty :) Bo jak tu nazwać kolejne wspaniały, amerykańskie tydzień?

Więc co nowego od ostatniego weekendu? W ostatnią niedzielę wieczorem stwierdziłyśmy z Timary, że zaczynamy zdrowo jeść. A przynajmniej w miarę dobrze. Słowo się rzekło, więc w poniedziałek po lekcjach, z racji, że trening gimnastyki było odwołany, pojechałyśmy do walmartu po spożywkę. Dzięki temu za moją sprawą w domu pojawiło się trochę więcej warzyw. Timary jeszcze migiem zrobiła pieczone brokuły na lekki lunch i wybiegła na swoje teatralne zajęcia.
Steve stwierdził, że idzie hiking, więc postanowiłam, że zabiorę się z nim. Z moim kolanem jeszcze nie jest całkiem dobrze, ale brakuje mi czasu spędzanego na dworze tak bardzo, że zaryzykowałam i uzbrojona w opaskę na kolano, mojego najwierniejszego przyjaciela od pewnego czasu, zapakowałam się do samochodu htaty i pojechaliśmy na spacer po jakimś górzystym miejscu, którego nazwy nie pamiętam. To, co mnie w tych miejscach zadzwia, to naturalnie rosnące kaktusy. Htato nawet zrobił zdjęcie jednego dla mnie, niedługo wkleję. Powiedział, że może mnie zabrać a jakieś miejsce niedaleko, gdzie jest ich pełno.

We wtorek smażyłam naleśniki (takie duże i płaskie, europejskie), bo następnego dnia mieliśmy food day na francuskim. I wtedy wydarzyło się coś śmiesznego.
Do kuchni wparowała Timary i mówi mamie: mamo, zamierzam ściąć włosy, zafarbować na ciemny brąż i zrobić niebieskie końcówki. Laurie: ok, to chodźmy wszystkie do fryzjera, skoro każda z nas chce coś zrobić z włosami. Timary: no chyba żartujesz, nie będę wydawać pieniędzy na coś, co mogę sama zrobić. Po czym wybiegła na swoje zajęcia.
Słowem wstępu: równo z moim przyjazdem do Stanów moje włosy zaczęły bardzo wypadać, dosłownie garściami. Po miesiącu zaczęła rozważać dramatyczne ścięcie. I marudziłam siostrze przez jakiś czas: pojedźmy do fryzjera. Ona zawsze: ok, ok. Normalnie nigdy bym włosów nie ścięła, przez ostatnie 15 lat miałam długie, a jeśli już, to poszłabym do dobrego fryzjera, żeby mieć porządek na głowie. Ale w tamten pamiętny wtorek byłam już tak zdesperowana tym, że na Thanksgiving będę łysa, że jak Timary to powiedziała, to skończyłam smażyć ostatniego naleśnika, wzięłam nożyczki, zamknęłam się w pokoju i... po włosach.
Jak Timary wróciła, to oczywiście zrobiła co planowała, z tym że ciemny brąz jak zwykle w takich przypadkach okazał się czarny. Niebieskie końce jak zagra w kolejnej sztuce.

Tak więc to ja i moje dwa wcielenia:

PRZED:


i PO:



Laurie się z nas śmiała, powiedziała, że jesteśmy crazy. Steve jak mnie zobaczył, to zawołał: kim jesteś i co zrobiłaś z Naną?!

Najdziwniejsze jest to, że sztuczka-magiczka działa i włosy przestały wypadać.

Poza tym z nowych rzeczy, to już nie chodzę na gimnastykę. Doszłam do wniosku, że z powodu kolana nie ma sensu się tam pojawiać, bo nie chcę go nadwyrężać. Jutro idę ostatni raz, żeby podziękować zespołowi i trenerce. Mam dla nich nieznane w usa bounty, które Amerykanie kochają i bransoletkę z bursztynów dla Rose. Kiedyś o tym gadałyśmy i była bardzo ciekawa, co to te bursztyny. Do drużyny sportowej już raczej na pewno nie dołączę, bo wychodzi to drogo, ale z następnym semestrze wezmę sobie jeden lub dwa wf-y. Trzymajcie kciuki, żeby się to udało.

W piątek nie poszliśmy do szkoły, więc mieliśmy dłuższy weekend. Początkowo mieliśmy jechać do yellowstone, ale rząd amerykański zamknął wszystkie parki w kraju. Potem był pomysł, aby się wybrać do ciepłych źródeł w Kolorado, ale ostatecznie host tato nie dostał urlopu, więc siedziliśmy w domu, ale przynajmniej odpoczęłam i wyspałam się, więc jestem zadowolona.

Wczoraj (w sobotę) wybrałam się na Deaf Chat, bo żeby zaliczyć migowy w tym roku muszę być przynajmniej na trzech eventach dla niesłyszących. Raczej nie pogadałam sobie, moje umiejętności "migania" są raczej wątłe. Ale dzięki temu kupiłam już prezenty dla rodziców na święta, z czego jestem bardzo zadowolona. W następny weekend znowu piątek jest wolny i wtedy jest homecoming. Od początku myślałam, że idę, ale chyba sobie jednak odpuszczę. Żeby dobrze się bawić i tańczyć, to dobrze mieć przyjaciół, a moi znajomi olewają homecoming, więc ja raczej pójdę w ich ślady.

Dzisiaj po kościele mama zrobiła meksykańskie jedzenie. Jedliśmy obiad w akompaniamencie wygłupów Jordana, tego kadeta amerykańskich sił powietrznych, którego utrzymują. Przychodzi do nas co niedzielę po kościele. Koleś ma ADHD połączone z bardzo, ale to bardzo dziwnym poczuciem humoru. Załączam filmik, który nagrał dorwawszy się do mojego aparatu pod moją nieobecność. Tak zazwyczaj wygląda z nim po południe ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz