Pierwszym był The Color Run czyli impreza organizowana w USA, chociaż jej odpowiedniki odbywają się na całym świecie, łącznie z Polską. Polega to na maratonie, podczas którego biegnący odsypywani są kolorowym pyłem bądź chlapani farbą. Wszystko ma na celu dobrą zabawę. Zostało to zaczerpnięte z indyjskiego święta kolorów. Pomysł spodobał się naszej paczce, więc zapisałyśmy się już bodajże w lutym.
I tak oto 19 kwietnia ekipa pod nazwą The Sexy Foreign 5 wyruszyła rano, by dotrzeć do Copper Mountain koło południa.
CM jest dość sporym resortem narciarskim, więc tego dnia można było zobaczyć tam dwie grupy ludzi: narciarzy i biegaczy. Ci ostatni wyróżniali się naprawdę ciekawym ubiorem, szkoda, że nie udało mi się zrobić zdjęć co po niektórym. Rejestracja trwała dłuugo, więc kiedy w końcu dotarłyśmy na start, okazało się, że już jesteśmy w drugiej turze czyli spóźnialskich. Bieg się rozpoczął i przebiegłyśmy może jakieś 50 metrów, kiedy Elena zobaczyła z daleka swój samochód, na którym była karteczka mówiąca, że musi go przeparkować. Zadecydowała więc, że pakujemy się do auta i pojechałyśmy na jakiś parking z nadzieją, że uda nam się wejść na trasę mniej-więcej w miejscu, gdzie przerwałyśmy bieg. I tak zrobiłyśmy. Dołączyłyśmy do biegnących, pokonałyśmy może następne 50 metrów, po czym... zobaczyłyśmy linię mety. Okazało się, że start i meta były bardzo blisko siebie, a my je pomyliłyśmy! I było już za późno, by się cofać. Pośmiałyśmy się trochę z tego, po czym dołączyłyśmy do tłumy, który kłębił się pod sceną, z której DJ puszczał muzykę i było zrzucana jeszcze większa ilość pyłu i farby. Miałyśmy tam bardzo dużo fanu, więc przynajmniej tym sobie wynagrodziłyśmy bieg, czyli w sumie cel naszej wyprawy:)
Potem zjadłyśmy przywieziony ze sobą lunch i zabrałyśmy się w drogę powrotną. W między czasie pojechałyśmy do mcdrive'a po lody, co okazało się niemal niemożliwe, bo koleś odbierający zamówienie był na kompletnym haju. Taaak... witamy w Kolorado. Gdy już w końcu nam się udało dostać nasze zamówienie, Elena zadzwoniła ze skargą i nieźle ich opieprzyła, co w sumie było dosyć zabawne.
W Colorado Springs rozeszłyśmy się do domów, żeby wziąć prysznic i zmienić ubranie i wieczorem spotkałyśmy się u Eleny u Julia na wspólne gotowanie i oglądanie filmów.
Natomiast tydzień temu odbył się Senior Luncheon czyli, jak sama nazwa wskazuje, uroczysty obiad, na który zaproszeni byli uczniowie, którzy kończą liceum wraz z rodzinami. Cieszyłam się na to już od jakiegoś czasu, głównie dlatego, że tak mało jest tutaj dress up occasions, bo w szkole codziennie jest masa osób w dresie, a nawet w piżamach. W każdym razie lunch przebiegł miło, okazało się, że kelner, który obsługiwał nasz stolik był z Warszawy, więc jako jedyna byłam obsługiwana po polsku:) Sama uroczystość była dosyć pompatyczna, pełna emocjonalnej szopki tak typowej dla Amerykanów. Było dużo mówienia o sukcesach, a także wypowiedzi uczniów, kto dla nich jest znaczący w życiu itd. Puszczany był też film podsumowujący ten rok szkolny, na którym zostało uwiecznionych kilka moich wypowiedzi. Po wszystkich zrobiłyśmy parę zdjęć z dziewczynami i rozjechaliśmy się do domów.
Tego samego dnia spotkałyśmy się jeszcze z Franzi i Nataszą u Uli na oglądanie filmów i nocowanie, które zakończyło się pysznymi goframi na śniadanie. Jeśli jest coś, za czym będę tęsknić na myśl u USA, to są to właśnie tutejsze śniadania.
Uli chciała się ze mną spotkać w nadchodzącym tygodniu, więc wybrałyśmy się w środę do bistro w Manitou Springs, które serwuje europejskie jedzenie, w tym dość dużo polskiego. Pierogi z kapustą i grzybami były pyszne. Mam zamiar zaprosić tam hostów w ostatni wieczór mojego pobytu w Kolorado.
To by było na tyle z ostatnich wieści. Chociaż w sumie jeszcze coś: wczoraj odbył się nasz PROOOM czyli studniówka, finalny bal, na który mogą przyjść Juniorzy i Seniorzy. Dwa pierwsze roczniki tylko jeśli zostaną przez kogoś zaproszeni. Poszłyśmy oczywiście w naszej stałej ekipie i to nas w sumie uratowało, bo mimo wielu starań impreza nie bardzo przypadła nam do gustu. Ale jako, że byłyśmy razem z Julią, Eleną, Rebeką i Emily to świetnie się bawiłyśmy.
Prom opiszę jak tylko dostanę od nich zdjęcia. Tymczasem ślę transatlantyckie buziaki dla wszystkich, którzy czasem tu zaglądają :) Pa pa!
Kurczę, z tym biegiem to się Wam udało. Jeszcze pamiętam, jak wymyślałyście tą nazwę, a tu jednak się nie udało pobiec. Widać, że mieliście radochę, bo te miny na zdjęciach nie mogą kłamać :D
OdpowiedzUsuńPROM!!! Opowiedz coś o nim. Proszę, proszę, proszę, proszę, proszę!! :D